sobota, 19 marca 2016

3. Spotkanie

Na prawo piach. Na lewo piach. Przed nimi piach. Za nimi piach. Pod też. Wszędzie piach. Nawet krzaczków i kamyczków nie ma dla urozmaicenia. Tylko piach. I słońce, które najwyraźniej postanowiło upiec żywcem wszystko, co w jego zasięgu.
Uczniowie Hao Asakury nie byli przyzwyczajeni do takich atrakcji. Ich mistrz zwykle dbał o komfort podróży i noclegu, ale tym razem go nie było. Zostawił uczniów na pustyni wskazując tylko kierunek, w którym mieli się poruszać i zniknął. Było to zrozumiałe, w końcu musiał ukrywać, że żyje, ale przyjemne już nie.
Mattie odgarnęła włosy z czoła. Miała ochotę je ściąć. Albo wyrwać. Cokolwiek, byleby pozbyć się dodatkowej warstwy grzewczej. Chociaż i tak cieszyła się, że jej włosy są krótsze niż Kanny. Ta dopiero miała przechlapane, na dodatek duma nie pozwalała jej poprosić o gumkę do włosów, a własnej oczywiście nie posiadała. Jej niebieskie włosy wisiały smętnie w przepoconych strąkach, bez nadziei na szybkie umycie. 
Marie potknęła się kolejny raz. Nie wiedziała który, ale bała się, że upadnie. Wtedy już na pewno nie wstanie, nie będzie miała siły. Padnie na tym gorącym, suchym piasku i zje ją... Coś. Jakieś zwierzę zjadało padlinę na pustyni, ale nie pamiętała jak się nazywało. A może tu nie ma zwierząt? Może słońce spali ją na pył, a kości będą się walać w piasku przez wieki, aż odkryje je jakiś archeolog za tysiące lat?
Kanna kopnęła jakąś grudkę zeschniętego piasku, ale ta się rozsypała. Bismarck zaklęła wysypując piasek z butów. Na to się nie pisała. Mogła walczyć, chętnie pomogłaby w wybiciu ludzkości. Miała swoje powody, jak wszyscy tutaj. Spacery w prażącym, pustynnym słońcu, które zabija wszystko to już inna sprawa. Nie ma sensu, nie ma powodu się tak męczyć. Powinna stąd uciekać, zostawić Asakurę, albo nawet wysłać go do diabła. Tylko nie bardzo ma jak i dokąd odejść - teleportować się nie potrafi, nie ma też miejsca, w którym mogłaby się zatrzymać.
Niemniej, przy najbliższej okazji pożegna mistrza i pójdzie, gdzie ją nogi poniosą. W końcu co to ma być? Cholerny Asakura myśli, że może ich tak traktować? Jak niewolników, których można spokojnie zamęczyć? Ba, nawet nie! O niewolników względnie dbano. Byli drodzy i użyteczni, więc musieli trochę pożyć, tymczasem Asakura zostawił ich na pewną śmierć.

Lysergowi od bardzo dawna nie pasowało coś w Wyrzutkach. Początkowo nawet nie do końca rozumiał co, bo to było bardziej przeczucie niż racjonalne powody, więc je ignorował. Tak po prostu, wymyślając sobie od kretynów, wykonywał rozkazy, bo przecież kto jak kto, ale akurat oni chcą zniszczenia Hao Asakury.
Czas jednak mijał i jego niepewność rosła. Coraz częściej dostrzegał, że Wyrzutki owszem, mówią o zabiciu Hao, ale w gruncie rzeczy niewiele robią, a jeśli już to tak, że nic im nie wychodzi. To było dziwne, to było podejrzane. Przy tylu przedsięwzięciach coś w końcu musiało wyjść, choćby przypadkiem. Tymczasem klęska goniła klęskę i nawet straty wśród uczniów Asakury chwilami wydawały się przerażać Marco. Niby powinien się z nich cieszyć, ale zwykle miał minę, jakby sam otrzymał śmiertelny cios.
To się Lysergowi nie podobało, to go niepokoiło i to był jedyny powód, dla którego został w organizacji po śmierci Hao. Powinien z niej czym prędzej odejść, ale ta tajemnica go trzymała. Nie wiedział jeszcze w jaki sposób ją rozwikła, ale wiedział, że musi to zrobić. Sądził, że pobyt w siedzibie Wyrzutków mu w tym pomoże, ale bardzo szybko zmienił zdanie. Spotkał tam kogoś, kto zdecydowanie nie powinien tam być i stwierdził, że jedyne, co może zrobić to uciekać i szukać pomocy.
Na dodatek u osób, o których nawet nie myślał, że mu pomogą.

Segregatory bardzo ładnie wyglądały w oszklonej szafie. Elegancko, profesjonalnie, dokładnie tak, jak się spodziewał. Stół był uprzątnięty, stały na nim tylko szklanki i butelki wody. Biurko odsunął pod ścianę, lustro wyniósł. Będzie za nim tęsknił przez tych kilka godzin, które zajmie spotkanie, ale czegóż się nie robi w imię sprawy? Albo wyższego dobra, cytując za jego wspaniałymi poplecznikami.
Usiadł u szczytu stołu i zaczął się zastanawiać, kto przyjdzie pierwszy. Sądził, że Hao, on nie lubił marnować czasu. Wyrzutki uważały, że zegar ich nie obowiązuje.
Minuty mijały, do południa było coraz bliżej. Jeszcze kilka chwil, jeszcze odrobina cierpliwości. Żałował, że nie pada deszcz, bo coraz trudniej zachować spokój, kiedy się czeka.

Oaza na pustyni jest miłym miejscem. Można w niej spędzić kilka godzin i właściwie nie odczuć nieprzyjemności. No, chyba że ma się na sobie jasne ubranie, które łatwo pobrudzić siedząc na trawie, a jest się strasznym pedantem. Gorzej może być tylko wtedy, gdy twój towarzysz rzuca ci złe spojrzenia.
W takiej sytuacji znalazła się pewna dziewczyna, która postanowiła zaczekać na Hao. Wiedziała, że nieprędko go tu zastanie, ale mając możliwość wydostania się spod czujnego spojrzenia osób ją chroniących nie wahała się. Wzięła oczywiście swoją przyjaciółkę, inaczej tej wyprawy babcia by jej nie darowała. Reszta może się gniewać, ale nie babcia.
Chociaż widząc rosnącą złość przyjaciółki zaczynała żałować, że jednak nie naraziła się na gniew babci. Albo że nie dołączyła do idących tu uczniów Hao. Tam mogłaby się wmieszać w tłum, zniknąć z oczu szanownej Ellen i mieć względny spokój... Albo i nie.
Westchnęła i zaczęła splatać jasne włosy w warkocz. Gdyby nie musiała bawić się w gońca... To jej  nie przystoi, ale nie ma wyboru. Nikt inny nie ostrzeże Asakury.

Miał rację: pierwszy, idealnie o czasie, przybył Asakura, jednak Marco i Jeanne nie spóźnili się tak bardzo, jak zakładał. Widać też im zależy na czasie.
- Wszyscy się spieszymy - zaczął - więc na początek podsumuję wydarzenia. Oficjalnie Hao nie żyje, a że jest inaczej wiemy tylko my i jego uczniowie. Dzięki temu może działać względem Króla Duchów, urządzenie też zostało wczoraj umieszczone na miejscu, za trzy dni zakończy działanie. Jakieś pytania?
Nie było. Asakura nigdy ich nie miał, a Wyrzutki nie interesowali się tym etapem. Hao chciał tego Ducha i tytułu to proszę bardzo, ich to nie obchodzi.
- Skoro nie ma - kontynuował - to muszę podziękować Wyrzutkom za długotrwałe i jakże wiarygodnie udawanie bycia wrogiem Hao. Wasza pozorna nienawiść była wprost urocza. Wprawdzie nie jest konieczne, by ją podtrzymywać dłużej, ale myślę, że przez te trzy dni nie zaszkodzi - nie ma co fundować światu wielkiego zaskoczenia za wcześnie. Pocieszcie się, poopowiadajcie jak to to dobrze, że Hao nie żyje, czy co tam wymyślicie.
- To się da zrobić - stwierdził Marco. Może i w rzeczywistości nie był wrogiem Hao, ale i tak go nie lubił. Jakoś nie podobały mu się ciepłe spojrzenia Jeanne, rzucane od czasu do czasu Asakurze. Zupełnie, jakby się jej podobał... Fakt, że Hao miał dużo większy poziom furyoku, potrafił z nim zrobić istne cuda, a do tego władał żywiołami też jakoś nie poprawiał humoru Marco.
- Ja tymczasem podtrzymam do końca tygodnia przekonanie wśród ludzi, że nie dzieje się nic. Potem Król Duchów przestanie istnieć a nasz przyjaciel wzrośnie w siłę. Wyrzutki mogą zapewnić światu blackout i próbować nawracać na Dobrą Drogę, a Hao mordować kogo tam chce... Dogadaliście się już, jak ogarnąć wasze cele, by nie były sprzeczne...? - odpowiedziały mu krótkie kiwnięcia głowami ze strony Wyrzutków, Hao tylko na niego spojrzał - świetnie, wszyscy szczęśliwi. Trochę to potrwało, nim plan się ziścił, ale jak widzicie, wszystko jest na dobrej drodze do jego finalizacji.
A przynajmniej on widział, bo jego towarzysze nie mieli pojęcia w co się właśnie wpakowali i jak to się skończy.
Chociaż i on nie wszystko wiedział. Nie miał pojęcia, że Hao ma coraz większe wątpliwości co do tego planu i udziału w nim demona. Od wydarzeń w Sanktuarium miał bardzo złe przeczucia, które nie ustępowały nawet na chwilę, a on nie wiedział czego dokładnie dotyczą. Próbował przewidzieć, co się wkrótce wydarzy, ale wszystkie wizje były rozmyte i niewiele sensu w nich widział. A szukał bez przerwy.
Zagadnięty w korytarzu przez Marco, pytającego, co zrobić z jego bratem tylko warknął, że nic. Niech sobie Yoh żyje spokojnie, teraz nie ma znaczenia. Może później się przyda.

Marco był trochę zaskoczony zachowaniem Asakury. Hao na spotkaniach zwykle mówił dużo. Próbował narzucać swoje zdanie, nie znał pojęcia kompromisu. Tymczasem dziś milczał i zdawał się być myślami gdzie indziej. Co też mogło tak pochłaniać przyszłego Króla, że nie cieszyła go nawet myśl o spełnieniu marzenia? Wyrzutek nie wiedział, ale też nie miał odwagi pytać. Co jak co, ale głupi nie był, jakiś instynkt samozachowawczy też miał. Żałował, że musi spytać o Yoh, ale krótka odpowiedź go ucieszyła. Jak nic, to nic, całe szczęście, że nie musi rozwiązywać problemu, jaki  młodszy z braci stanowił.
Trzy dni... Asakura mógł się dziwnie zachowywać, ale Marco bardzo się cieszył. Z przyjemnością patrzył na zielony ogród, w którym znalazł się po wyjściu z budynku. Już za trzy dni, już niedługo, będzie mógł ratować świat przed zepsuciem. Ludzie byli coraz gorsi, odwracali się od światła, moralność zanikała, a i wiary niemal w nich nie było. Wyrzutki wkrótce będą mogli im ją przynieść.
Marco przystanął. Dlaczego Asakura nie zaprzeczył, gdy padło pytanie o kolidowanie ich planów? Przecież tego nie uzgodnili, w każdym razie nie w sposób, który by go zadowalał. Cały czas się kłócili... Do licha, co z tym Asakurą nie tak?
Przez chwilę Marco stał przed budynkiem i patrzył na stare, zdobione ściany. Niedawno odnowiono elewację i wyglądała naprawdę pięknie w ponurej, zaniedbanej okolicy. Wahał się, czy nie wrócić i nie porozmawiać z demonem o dziwnym zachowaniu Asakury lub z samym Asakurą. Hao jednak nie było, zdążył się teleportować, a powrót do demona nie był mu na rękę: wolał jak najprędzej zabrać Jeanne od źródła zła.
Zresztą, może nie ma powodu do obaw. Asakura mógł się po prostu denerwować lub niecierpliwić. Pracuje nad tym od tysiąclecia, pewnie bardzo by się zdenerwował, gdyby coś nie wyszło...
Tak, to na pewno to.
Nawet Marco w to nie wierzył, ale przeczucie mówiło mu, że nie powinien się wtrącać.

---
Coraz dłuższe mi te rozdziały wychodzą :) Nie potrafię podać daty kolejnego - nie jest jeszcze gotowy, za tydzień święta, a ja jestem przysypana lekturami, więc zobaczymy na kiedy się wyrobię :)

Jeśli ktoś czyta, to proszę o komentarze :) Są naprawdę mile widziane!

sobota, 12 marca 2016

2. Wątpliwości

Trzy tygodnie ciszy i spokoju. Tyle to trwało, nim w progu domu Yoh stanął Ren. Był pierwszym z przyjaciół, który go odwiedził, wcześniej nawet Manta nie przychodził. Nie dzwonił, nie dał znaku życia. Inni zresztą też nie. Nawet Anna była dziwnie milcząca. Spędzała dnie przed telewizorem w salonie, oglądając telenowele i nie myśląc o niczym. Życie uciekło ze wszystkich, a Yoh nawet się temu nie dziwił. 
A teraz był tu Tao. Patrzył na Asakurę, jakby chciał go przesunąć wzrokiem, zirytowany, że nie został jeszcze zaproszony. Cały Ren, jednak wydawał się jakoś nie na miejscu, zatruwając swoją obecnością grobowy spokój domu.
- Może byłbyś łaskaw się ruszyć, Asakura? Zaraz będą tu Manta i Ryu, a ja bym chętnie usiadł. Nie jestem zmęczony czy coś, ale średnio mi się widzi sterczenie na słońcu. No! Bo sam cię przesunę!
Asakura odszedł w głąb domu, dając znak przyjacielowi, by poszedł za nim. Nie pytał, po co przyleciał z Chin, jakoś go to nie interesowało. Nic go nie interesowało.
Usiadł przy stole i zapatrzył się w ścianę. Ostatnio spędzał tak dużo czasu. Raz doszedł nawet do wniosku, że trzeba ją odmalować, tyle plam się uzbierało. Z wnioskiem jednak nic nie zrobił. Po co? Nie chciało mu się. Przecież to nie miało sensu. Reagowanie na wejście przyjaciół też nie. Ani na to, że siadają przy stole i zasłaniają mu ścianę. Wpatrzył się w stół. Rysy na nim też już znał na pamięć.
- Słuchajcie... - zaczął Ryu - bo tak sobie myślałem... Czy czasem nie poszło nam za łatwo? Z... Z tym wszystkim?
- Mówisz o pozbyciu się Hao? - spytała Anna.
- No... Tak. Bo wiecie, on był potężny.
- Co ty powiesz?
- Pamiętacie, jak kiedyś sprawdzaliśmy na dzwonkach kto jaki ma poziom furyoku? - wtrącił się Manta. Jakoś nie uważał, że pozwolenie na tłumaczenie wszystkiego Ryu jest dobrym pomysłem. -  Okazało się wtedy, że Hao ma więcej niż wy wszyscy razem wzięci. A... - niepewnie zerknął w stronę Yoh - to, co wydarzyło się w lesie, potem cała ta walka i w ogóle... To nadwyrężyło wasze zasoby, prawda? I to dość znacząco. Natomiast Hao walczył z właściwie nienaruszonym poziomem, do tego dobrał się do zasobów Króla Duchów. Nawet przy pomocy całego Dobie chyba nie mieliście odpowiedniego poziomu. Umiejętności, przepraszam, że to mówię, też nie. On miał kilka żyć, żeby nauczyć się wielu rzeczy i nie bez powodu nazywają go "Wielkim". Naprawdę sądzicie, że to koniec? Że umarł?
- Widać nasza strategia wystarczyła. Jak mnie wezwałeś z Chin "bo problem", to myślałem, że chodzi o coś poważnego.
- Jasne, Ren. Strategia: weź miecz i machnij brata na pół. Świetna strategia, nie ma co. Nie sądzicie, że on mógł to zaplanować?
Manta był mądry. Często wiedział więcej niż jego przyjaciele. Nie było to nic nadzwyczajnego, bo niewiele się uczyli, nie potrafili też wszystkiego tak dobrze analizować jak on. Prawdę mówiąc, nawet im się nie chciało. Mimo to jego pomysł wydawał im się niepoważny. Przecież byli tam. Kilka metrów od Hao i Yoh. Widzieli, co się stało, widzieli wszystkie najdrobniejsze szczegóły. Nikt nie mógł uwierzyć, że Asakura zaplanował własną śmierć.
A jednak, coś w tym mogło być, choć przyznać to miał odwagę tylko Ryu.
- Wiesz, jak tak cię słucham, mały przyjacielu, to coraz bardziej jestem przekonany o tym, że tak jest. I...
Przerwał mu Yoh. Nie słowem, bo od początku rozmowy się nie odezwał. Po prostu wstał i wyszedł, budząc niemałe zdziwienie przyjaciół. Początkowo chcieli iść za nim, ale coś im podpowiadało, że to nie jest dobry pomysł.

Yoh nie odszedł daleko, bo tylko do ogrodu. Wystarczyło, by nie słyszeć rozmowy w salonie. Nie sądził, że kilka wypowiedzi przyjaciół aż tak go poruszy. Chociaż może nie chodziło o wypowiedzi, a ich ton. Tak obojętny, jakby rozmawiali o... Sam nie wiedział o czym, bo rozmowy o pogodzie bywały bardziej emocjonujące. Pewnie, martwili się, bali. Yoh to słyszał w ich głosach, ale mimo wszystko byli daleko bardziej obojętni niż on potrafił. Zazdrościł im.
- Yoh? - Amidamaru zmaterializował się przy swoim szamanie. Jako jedyny mniej więcej wiedział, co działo się w jego głowie i zdecydowanie nie chciał go zostawiać samego.
- Wszystko w porządku, Amidamaru. Po prostu nie chcę tam być, słuchać, uczestniczyć w rozważaniach.
- Ale to może być ważne. Wiesz o tym, prawda?
- Jasne. - Yoh próbował się uśmiechnąć, jednak bez skutku. - Z pewnością, ale czy nie mogą po prostu porozmawiać i ustalić, co jest możliwe a co nie? Beze mnie?
- Myślę... - Nie, nie mógł powiedzieć Yoh, że koniecznie musi tam być, bo potrafi odpowiedzieć na kluczowe pytane: czy trafił? Yoh nie spał, jadł mało i był strasznie apatyczny. Wyglądał tak źle, że nawet Anna nieczego od niego nie oczekiwała. To chyba najlepszy dowód, że trafił. Innego wyjaśnienia nie ma. - Myślę, że mogę ci później przekazać, co ustalili.
- Dziękuję, Amidamaru. - Yoh w końcu się uśmiechnął, ale ten uśmiech był tylko marną imitacją dawnego.
Gdyby jego Duch Stróż wiedział, co naprawdę kłębiło się w głowie szamana, nigdy nie zostawiłby go samego.

Dobie Village wyglądało jak wyjęte z filmu katastroficznego. Puste, ciche miasto, po którym hulał jedynie wiatr i rozrzucone przedmioty osobiste. Gdzieniegdzie na pisaku i ścianach widniały jeszcze ślady krwi tych, którzy walczyli w obronie Dobie i Króla Duchów lub przeciw niemu. Nie brakowało też śladów pożarów, rozbitych szyb i otwartych sklepów, jakby ktoś jeszcze miał do nich przyjść. Plemię Patch ograniczyło sprzątanie do usunięcia ciał poległych, których było niespodziewanie dużo. Kiedyś będą musieli uprzątnąć resztę bałaganu, jednak nim to nastąpi z pewnością minie dużo czasu. Nic nie wskazywało na to, by Turniej miał zostać wznowiony. Ani teraz, ani kiedykolwiek.
Dobie nie było jednak całkiem opustoszałe. Główną aleją szedł mężczyzna w sile wieku. Ubranie, bardzo eleganckie i niepasujące ani do miasta, ani do okoliczności, leżało na nim perfekcyjnie, skórzana teczka lśniła w słońcu. Idealny wizerunek burzyły tylko czarne włosy - trochę za długie i najwyraźniej przeszkadzające mężczyźnie, bo bez przerwy je poprawiał. Mruczał wtedy pod nosem coś, co brzmiało jak "brak czasu, przeklęci fryzjerzy", ale tego nie mógł nikt podsłuchać.
W końcu dotarł na miejsce - do sali, w której przebywały resztki plemienia Patch. Pchnął drzwi i nieproszony wszedł do środka.
- Witaj, Goldvo - zawołał od progu, za nic mając dobre maniery. Kilku szamanów próbowało mu zastąpić drogę, jednak wódz ich powstrzymał.
- Ty. Czego tu chcesz?
- Zwiedzam. Niedawno miało tu miejsce wiekopomne wydarzenie! - rozejrzał się za czymś, na czym mógłby usiąść. Wolnego krzesła nie było, więc postawił teczkę na stole i sam się o niego oparł. - Czy Król Duchów już coś postanowił? Czy może termin przydatności mu się skończył i zaniemówił na wieki?
- Król Duchów to nasza sprawa, a ty powinieneś się trzymać od niego z dala. Nawet myśleć o nim nie powinieneś. A co do wiekopomnych wydarzeń... Czyżbyś stracił swojego człowieka? Asakura, biedny, już nie żyje.
- Asakura? To tylko pionek. Jeden z wielu. Mogłem go poświęcić, skoro mam inne, ważniejsze, lepsze... Również wśród tej grupki waszego Yoh. Myślisz, że jego przyjaciele, to naprawdę przyjaciele? Skąd! Sam Yoh też... No, nieważne. Będę się zbierał. Chciałem się tylko nacieszyć tym obrazem katastrofy. Dobie nigdy nie było równie piękne, nawet po pojedynku Asakurów sprzed kilku wieków...
- Demonie...
Już go nie było. Znikł, wyparował, szybciej niż się pojawił. Zostawił tylko teczkę i mały przedmiot, przyklejony do spodu stołu. Członkowie plemienia przeszukają za chwilę teczkę i znajdą w niej kilka niebezpiecznych przedmiotów. Uznają, że to je chciał zostawić demon i nie będą szukać niczego innego.
Mały przedmiot pod stołem zaczyna już działać, ale z tego zdają sobie sprawę tylko cztery osoby. Nim zostanie odkryty może być za późno. Chyba że któraś z tych czterech osób zdradzi, ale to przecież niemożliwe. Wszyscy mają swój cel: ratowanie świata, choć każdy na swój sposób.
A co stało się z demonem, po tym, gdy zniknął? Dostał interesującego smsa.

Był już późny wieczór, kiedy szamani w domu Asakurów skończyli się naradzać. Nie doszli do niczego konstruktywnego, tyle tylko, że Hao może żyć, ale równie dobrze może nie żyć. Kilka godzin w zasadzie zmarnowanych. Manta był z tego powodu zły, w końcu praktycznie uciekł z domu, by porozmawiać z przyjaciółmi. Ojciec się wścieknie, jeśli odkryje, że znikł. Już i tak jest uziemiony po kilkumiesięcznej wyprawie do Dobie. Tak całkiem, bo nawet telefon i internet mu zabrano, żeby "nie kontaktował się z tym złym towarzystwem, przez które niszczy sobie życie". Tak, dzięki, tato, ale gdyby nie to towarzystwo, to już dawno nie miałby co niszczyć, bo jego życie skończyłoby się...
Mały szaman postanowił pożegnać się z Yoh, wyjaśnić, dlaczego nie daje znaku życia i uciekać do domu. Może zdąży wrócić przed ojcem.
Wyszedł do ogrodu, ale jedyne co tam zastał, to za wysoka trawa. Najwyraźniej nikt jej nie kosił odkąd wyjechali. W domu chyba też nie sprzątano, sądząc po ilości kurzu.
Przeszedł się po korytarzach nawołując Yoh, ale młody Asakura nie dawał znaku życia. W końcu zrezygnowany Manta zapytał o niego Amidamaru. Duch jednak nie potrafił odpowiedzieć, bo w międzyczasie, nie wiadomo kiedy dokładnie, przestał nawet wyczuwać obecność swojego szamana.
Yoh Asakura zniknął.


sobota, 5 marca 2016

1. Koniec

Udało się. Dokładnie tak, jak planował. Król Duchów jest osłabiony, Turniej przerwano, a wszyscy są przekonani, że nie żyje lub wkrótce umrze. Pełen sukces, który wymagał tylko kilku walk i trochę iluzji. Powinien być zadowolony. On, Hao Asakura, wyprowadził wszystkich w pole. Znów! Z taką łatwością, jakby wszyscy w Dobie Village byli dziećmi. Cudownie.
Tylko dlaczego czuje się tak beznadziejnie? Dlaczego jest mu z tego powodu przykro?
Przecież to absurd. Plan został wykonany. Częściowo, ale reszta to już formalność. I to taka, która nie powinna go obchodzić. Zrobił swoje, jeszcze jedno spotkanie i będzie po wszystkim.
Dlaczego ma wrażenie, że robi źle?
Przecież to już koniec. Kilka dni i będzie mógł wymordować ludzkość, zaprowadzić na Ziemi porządek i natura odetchnie z ulgą. Koniec!
Na pewno? Czy może...
Nie. Na pewno. Przecież nie zostałby oszukany. Nikt nie zdołałby go oszukać. Nie przy reishi.
A może...

Dobra, czarna kawa, zatłoczone lotnisko, hałas i klimatyzacja stały się czymś niezwykłym po miesiącach spędzonych w Dobie. Trudno było wrócić do normalnego świata, jeszcze trudniej będzie wrócić do normalnego życia, kiedy jeszcze parę godzin temu walczyło się o wszystko. Spokój, który wkrótce nadejdzie, gdy wszyscy wrócą do domów, wydaje się czymś niesamowicie abstrakcyjnym. Bo jak to? Turniej o tytuł Króla Szamanów, Hao Asakura i Gwiezdne Sanktuarium są już przeszłością? To wszystko... Naprawdę znikło? Tak po prostu? W parę godzin?
Właściwie w parę minut. Godziny zabrało im dotarcie do miasta. Załatwienie lotu do Tokio. I zamówienie kawy, tej cholernej kawy w papierowym kubku, która nie daje absolutnie nic i która w żadnym razie nie powinna być pita, a już na pewno nie tutaj, nie w tych koszmarnych okolicznościach. Nie...
Ale jest. Tutaj. W tych okolicznościach. A Hao Asakura nie żyje. Koniec przedstawienia, można iść do domu. Bisu nie będzie.
Co z nimi? Z bohaterami, którzy sami pokonali jego? Nic. Przecież nie zasługują na wyjaśnienia. Ani na "dziękuję". Przecież tylko wykonali swój obowiązek. Całe Dobie im pomagało, a teraz koniec. Ratuj świat, a potem wrócić do domu. Do szkoły. I ratuj się przed zagrożeniem z matmy, albo innej bzdury, na którą nie chodziłeś cały semestr.
Nawet nie dostali czystego stolika, przy którym mogliby wypić kawę. Tylko małe coś, co go imituje. Lepkie, ze śladami po kubkach. Nawet nie mieścili się przy nim wszyscy.
To takie... Gorzkie. Smutne. Na swój sposób bolesne. Bezsensowne.
Już nawet nie mają siły rozmawiać. Analizować. Myśleć. Zaraz się rozstaną, nie wiadomo na jak długo. Może na zawsze. I nic sobie nie powiedzą. 
Już nie ma słów, które można powiedzieć. "Nie martw się" jest nie na miejscu. "Zrobiliśmy to, co trzeba" nie ma sensu. I komu to powiedzieć? Yoh? W końcu to jego brata zabili.
To on zabił swojego brata, wypadałoby powiedzieć. Ale nikt nie ma serca. Nie ma odwagi wymierzyć taki cios w przyjaciela.
On też jej nie ma. Z uporem patrzy w kubek. Nie tknął kawy. Boi się zwrócić na siebie uwagę.
Czy ma wyrzuty sumienia? Nie, jeszcze nie. Jeszcze nic nie czuje. Nie ma siły, nie ma ochoty, nie ma... Sam nie wie czego. Może jutro się dowie.
Głos z głośników wzywa do kontroli pasażerów lotu 312 do Tokio. Pora ruszać. Lot do Berlina wkrótce też wyczytają. Później do Chin odleci prywatny odrzutowiec Tao.
Pora się pożegnać. Zwykłe "cześć" musi wystarczyć. Dawni przyjaciele, zawsze nierozłączni, zawsze rozgadani nie potrafią zdobyć się na więcej. 
Czy to i dla nich koniec?

O wiele dalej niż ktoś mógłby przypuszczać bawiła się grupa szamanów. Szczęśliwych, bo oto nadszedł ten dzień. Właściwie to DZIEŃ, który należałoby wypisać wielkimi, złotymi zgłoskami. DZIEŃ wielki, wzniosły, wspaniały i wiele, wiele innych pochwalnych epitetów na jego cześć można tu wpisać. Bo oto DZIEŃ końca wszystkiego, co złe. Cud się ziścił a X-Laws wreszcie kończy misję. Bez problemów, bez ofiar, bo kto by liczył kilku martwych szamanów? Ważne tylko, że Żelazna Dama i Marco żyją, nie są sami, bo jeszcze paru członków organizacji przetrwało. A reszta... Cóż, straty własne. Tego nie da się uniknąć na wojnie.
Oczywiście, to tylko koniec pewnego etapu. X-Laws wiedzą, że jeszcze dużo pracy przed nimi. Jeden problem z głowy, ale wiele innych czeka na rozwiązanie. Czas spotkać się z nimi, zaplanować, co dalej. Ktoś musi przypilnować Yoh i jego przyjaciół, bo pewnie sam Król Duchów nie wie, co teraz zrobią.
Chociaż ten to w ogóle niewiele wie.
Tyle problemów przed nimi, ale zajmą się tym jutro. Dziś świętują. Mają co. Walka w Gwiezdnym Sanktuarium była piękna, a efekty przeszły najśmielsze oczekiwania.
Marco wzniósł toast. 
- Za świetlaną przyszłość!

Kap. Kap. Kap.
Jednostajny rytm spadających kropel zawsze go uspokajał, a tego teraz zdecydowanie potrzebował. Tyle emocji dostarczył mu ten dzień! A ile jeszcze przednim! Tak przednio się z nimi zabawia, tak łatwo wszystko mógł osiągnąć! Wszystko, wszystko, wszystko!
No nie, jeszcze nie wszystko. Jeszcze trochę przed nimi. Spotka się z X-Laws i przekaże co dalej, bo gotowi są wszystko zepsuć. Ta ich dziewczyna jest strasznie naiwna a Marco nie grzeszy inteligencją, ale wszystko ma swój umiar. Ostrożność nie zawadzi, bo może ktoś w tej organizacji jakiś rozum jednak ma. Chociaż szczątkowy.
Cierpliwości, cierpliwości, potarza to sobie od rana, między kolejnymi wybuchami śmiechu. Jeszcze tylko troszeczkę. Odrobinę. Pracuje nad tym tak długo, że jeszcze kilka dni wytrzyma.
Ale ta mina Yoh, gdy myślał, że trafił Hao... Przednia! I może nawet popsuł dzieciakowi zabawę w przyjaciół. I w dom, bo ta Anna... No cóż. Chyba z nim nie wytrzyma.
Otrzepał garnitur, przejrzał się w wysokim lustrze. Poprawił włosy, bo leciały mu do oczu. Ocenił, że wypadałoby je przyciąć, najlepiej jeszcze przed spotkaniem.
Posprzątać też powinien, stwierdził rozglądając się po pokoju. Poza lustrem, stołem i kilkoma krzesłami nic w nim nie ma, ale papiery powinny zniknąć z blatu. Trzeba wstawić na nie jakąś szafę, kupić segregatory. Ludzie lubią segregatory. Wyglądają profesjonalnie. On musi się wydawać profesjonalny, bo mogą stracić do niego zaufanie. Wprawdzie nic już nie mogą zrobić, za późno by mu zaszkodzić, ale lepiej mieć ich wszystkich po swojej stronie.
Kto wie do czego jest zdolny oszukany idiota, kiedy kłamstwo wyjdzie na jaw?

---
Pierwszy rozdział za nami. Jest jeszcze wprowadzający w bardzo ogólną sytuację, ale w kolejnym ruszymy już dalej. Z tydzień.